Wracając do meritum. Ledwo odtrąbić mogę umiarkowany sukces walki z opuchlakami (w rundzie trzeciej zaogródek prezentuje się nie tak źle choć pojedyncze opuchlaki jeszcze się pałętają z rana, a w przedogródku przy ostatnich opuchlakowych łowach było już tylko 8 szkodników), to pojawia się kolejna plaga.
Moja piękna róża została zaatakowana przez śluzownicę różaną. Wszystkie liście podziurawione, a niektóre całkiem wyżarte. W zeszłym roku, gdy pojawiły się pierwsze niepokojące objawy przejrzałam listek po listku usuwając małe zielone gąsieniczki, a zimą oberwałam własnoręcznie liście, bo róża zrzucić ich nie chciała. W tym roku dostała przyspieszenia, tak wystrzelila w górę i na boki, że nie dałam już rady. Musiałabym mieć chyba zbroję rycerską, biorąc pod uwagę jak ostre kolce ma moja Westerland. Wygląda teraz tak:
No cóż musiałam zastosowac chemię. Środków systemicznych już w sklepie prawie nie ma, ale na szczęście moja siostra ma jeszcze stare zapasy. Zgodziła się ze mną podzielić, pod warunkiem że zwrócę jej pozostały preparat. Wieczorową porą róża została dokładnie opryskana. Problem w tym, że larwy zimują pod krzewem i atakują w kolejnym roku. Jak je zniszczyć? Nie mam pojęcia. Może przygotuję roztwór ze środka owadobójczego i po prostu podleję. Mój dziadek powiedziałby, że to "jak kijkiem rzeźbić w gównie".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz