Przed południem zbierałam liście i to wcale nie z mojego ogródka. Wszyscy się liści pozbywają, a ja ich poszukuję i podbieram spod cudzych drzew. Liście bylin i krzaków się nie nadają, bo zazwyczaj są porażone jakimiś grzybowymi lub innymi chorobami. Potrzebuję zdrowych liści drzew, a u nas drzew jak na lekarstwo. Poza tym sumienny pan ogrodnik na bieżąco je zgrabia i wywozi. W weekend nie ma już po nich śladu. Tak więc wybrałam się na liściobranie. Mam teraz pełen kosz żółciutkich liści. Czyż nie wylądają malowniczo?
Trochę się nimi nacieszę, a potem część powędruje do wora, doleję ciutkę wody, wór zostanie zawiązany, ale również podziurawiony, żeby był dostęp powietrza i na wiosnę mam nadzieję mieć własny liściowy kompost.
Druga część posłuży do zabezpieczenia mojej fuksji magellańskiej.
Popołudnie spędziłam piekąc ciasta. Bo czy jest coś lepszego w listopadowy ponury dzień niż pyszne domowe ciasto. Co wybieracie: karpatkę czy tartę cytrynową?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz